That Guy With The Glasses - Po Polsku!
TGWTG.pl na Facebook!

Inne

TGWTGpl » Inne » Konwenty z Dougiem i spółką » AniNite 2011 » Relacja z wyprawy

Od czego tu zacząć? Chyba od ostrzeżenia, że relacja będzie długa ;) Tym razem niestety nie jestem w stanie zbyt dokładnie rozgraniczyć ględzenia stricte osobistego od opowiadania o konwencie. Odnośnik do tego fragmentu, w którym zaczynam opowiadać o spotkaniu Douga i spółki znajdziecie tutaj - niestety od tego punktu wszystko już będzie mocno "przemieszane". Ale mam nadzieję, że wszystkim czytającym uda się przez tę relację przebrnąć możliwie bezboleśnie.

W podróż wyruszyliśmy z BTM-em w czwartek, 01.09.2011. Na nogach byliśmy od jakiejś 5:00 rano, ponieważ emocje absolutnie nie pozwalały na spokojny sen ;) Pociąg do Warszawy ruszył o 9:30 i dotarł na miejsce bez opóźnień, dzięki czemu zdążyliśmy jeszcze spotkać się na dworcu z Niedźwiedziem, wymienić parę zdań i odebrać od niego prowiant na drogę :D Na wypadek, gdybyśmy na AniNite głodowali, otrzymaliśmy słoiczek orzeszków w miodzie (pycha!) ;)

O 12:15 znów byliśmy w pociągu. Podróż przebiegała spokojnie i bez większych zakłóceń, zaś fakt, że wjechaliśmy do Austrii, od razu dał się zauważyć. Mianowicie do przedziału wszedł kontroler, bez mała gnąc się w ukłonach, z rewerencjami poprosił o bilety, po czym z radosnym uśmiechem podziękował i życzył nam przyjemnej podróży, oddalając się w pląsach. Balsam spłynął na me serce i duszę, bo dokładnie tak zapamiętałam poprzednią kontrolę i Austriaków jako takich ;) Niemniej jednak, gdy wysiedliśmy już na Westbahnhof (tuż po 20:00) i dotarliśmy na postój taksówek, wspomnianą wyżej duszą szarpnął niepokój. Na taryfach nie było kompletnie żadnych numerów telefonów czy znaków firm przewozowych (jak to jest u nas), a przed samochodami kręciła się masa facetów, na pierwszy rzut oka kojarzących się z jakąś turecką mafią. BTM beztrosko wsiadł do pierwszego samochodu z brzegu, ja zaś w pofukiwaniach wyrażałam setki tysięcy wątpliwości na minutę, zwłaszcza, że nie zauważyłam taksometru. Widać z pamięcią mam już problemy, bo na śmierć zapomniałam, że w austriackich taksówkach są one montowane nie na desce rozdzielczej, a z prawej strony, powyżej zagłówka pasażera. Uspokoiłam się ostatecznie widząc naliczone 5 euro ;) Do hotelu dotarliśmy naprawdę szybko, cała podróż kosztowała nas 6 euro z drobnym hakiem.

W hotelu dość szybko załatwiliśmy formalności i w zasadzie z marszu padliśmy spać, bo podróż dała nam w kość.

Piątek, 02.09.2011 - od rana nieco pracy (tak, niestety ta podróżowała z nami), a potem zwiedzanie miasta. Wiedeń okazał się naprawdę piękny (rok temu nie mieliśmy czasu na jego zwiedzanie, ponieważ wpadliśmy właściwie tylko na jeden dzień AniNite i wracaliśmy do Łodzi). Tym razem w zachwyt wprawiała nas architektura, ale i szalenie przyjaźni ludzie. Zauważyliśmy też parę polskich akcentów, bar Żywca oraz polski sklep, w którym pracowali rodacy. Z zainteresowaniem zaobserwowaliśmy także ciekawy zwyczaj wieszania plastykowych toreb z prasą na słupach - po wrzuceniu do specjalnej "kieszonki" drobniaka, można było wyciągnąć sobie prasę. Wzruszył mnie też fakt absolutnego zaufania, jakim obdarzają się wzajemnie Austriacy. Towar powynoszony przed sklepy, którego nikt nie pilnuje (aż się rozglądałam za jakimś wzmocnionym monitoringiem, ale nie, nic z tych rzeczy). Pomyślałam, jak takie podejście skończyłoby się u nas i ciężko sobie westchnęłam. Jedynym "koszmarkiem" Wiednia okazała się tajemnicza woń, wydobywająca się ze wszystkich kratek ściekowych, jakie mijaliśmy. Śmierdziało niewąsko i do dziś nie mamy pojęcia, czy owe kanały pod miastem są do tego stopnia zapuszczone, czy też problem tkwi w czymś innym. Zjawisko było zaskakujące o tyle, że cała reszta miasta wydawała się naprawdę bardzo czysta - żadnych walających się po chodnikach petów, papierków etc. Smród kontrastował z sielanką i nieco uprzykrzał zwiedzanie miasta. Zakochałam się za to w hamakach ;P W pobliskim parku, pomiędzy drzewami, rozwieszone były eleganckie, solidne hamaki - około kilkunastu. Zjawisko niesamowite, bo ze smutkiem stwierdziliśmy, że u nas by się raczej takie cudo długo nie uchowało. Tymczasem Austriacy beztrosko korzystali z wygód, wylegując się na słoneczku i czytając prasę, względnie po prostu leniuchując. Obłęd!

Około 15:00 wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsca konwentu - oczywiście z tak zwanego "buta". Po około 40 minutach udało nam się trafić, nawet bez przesadnego błądzenia. Miejsce konwentu wskazywali liczni oczekujący, częściowo poprzebierani uczestnicy. Tuż przed 16:00 w wejściu pojawił się jeden z organizatorów i zadecydował o podzieleniu jednej kolejki na dwie - z lewej ustawić się mieli ci, którzy jeszcze nie mieli biletów, zaś po prawej jednostki, które bilet zakupiły wcześniej. Niepewni, czy zrozumieliśmy dobrze komunikat orga, zaczęliśmy dopytywać stojące obok osoby "o co biega" i w końcu udało nam się ustawić we właściwym rządku. Zaczęło też nieco padać, ale szczęśliwie po kwadransie byliśmy już w środku.

Uniwersytet, na którym odbywała się impreza, jest naprawdę ogromnym budynkiem, rychło zatem udało nam się pogubić ;) Krążyliśmy po pustych jeszcze korytarzach, wypatrując znajomych twarzy i przyglądając się nielicznym jeszcze atrakcjom. Uznaliśmy też, że na grupę TGWTG raczej uda nam się natknąć przypadkiem, bo raczej nie ma co liczyć na znalezienie ich stoiska (zakładaliśmy zresztą, że stoisko i tak pojawi się dopiero w sobotę). Po kilkunastu minutach krążenia po korytarzach i próbach odnalezienia wejścia na czwarte piętro (na którym w sobotę odbyć się miała konferencja), zauważyliśmy Maryon, Bena i Pandę. Ku naszemu zaskoczeniu, rozpoznali nas od razu i serdecznie nas powitali. Zrobiliśmy kilka zdjęć, dopytaliśmy gdzie następnego dnia będą mieli stoisko i wróciliśmy na dół (dowiedzieliśmy się też, że Spoony, wykończony długą podróżą, odpoczywa w hotelu i pojawi się na AniNite kolejnego dnia). BTM upierał się przy poszukiwaniu czwartego piętra, ja zaś oświadczyłam, że mam dość latania po schodach i jeśli koniecznie musi owo piętro znaleźć, to niech leci sam. Byłam w koturnach, dość solidnie opiętych na stopach i czułam, że istotnie każdy kolejny krok rychło skończy się ich eksplozją. BTM poleciał zatem sam, zostawiając mnie na dole i w kwadrans później wrócił, cały rozpromieniony. Oświadczył, że znalazł zarówno schody na nieszczęsne czwarte piętro, jak i Douga, który na jego widok rzucił "Oh! That polish guy!" i obiecał, że zaczeka razem z grupą, aż oboje wrócimy na górę. Wróciliśmy w ostatniej chwili, ponieważ Julia (osoba współodpowiedzialna za ściągnięcie TGWTG na AniNite) porywała właśnie ekipę na miasto - Doug miał przy sobie artworki wymagające dość dużego ksero. Doug spojrzał na nas i powiedział, że możemy rozmawiać w czasie drogi, więc posłusznie podążyliśmy za grupą. Julia poprowadziła nas na stację metra, potem wyprowadziła na jakąś bliżej nam nieznaną ulicę i w tym momencie wiedzieliśmy już, że chcąc nie chcąc (raczej oczywiście chcąc ;P) musimy trzymać się wszystkich, aby wrócić na miejsce konwentu, a z niego - trafić do hotelu. Maszerowaliśmy więc dzielnie, przy okazji tocząc dyskusje na rozmaite tematy. Rozmowa była tak sympatyczna, że przestałam nawet zwracać uwagę na te nieszczęsne stopy ;) Dowiedzieliśmy się między innymi, że Ben i Maryon próbowali czytać polskie napisy znajdujące się pod tłumaczonymi przez nas recenzjami (z efektem mizernym), że Ben wymiękł w 1/3 oglądania kinowej wersji "Wiedźmina" (aczkolwiek Żebrowski jako Geralt to według niego strzał w dziesiątkę), że Maryon jest właśnie w trakcie lektury "Wiedźmina" (rzecz jasna po francusku) i paru innych ciekawostek. Tematy do dyskusji mnożyły się jak króliki na wiosnę, porównywaliśmy koszty utrzymania w rozmaitych krajach, poruszyliśmy kwestie takie jak system edukacji czy służba zdrowia, zahaczyliśmy o temat filmu "Sicko" (polski tytuł: "Chorować w USA") oraz opowiedzieliśmy o starówkach polskich miast (Ben intensywnie dopytywał czy wyglądają one podobnie jak ta w Wiedniu). Do punktu ksero dotarliśmy po około godzinie (Julia pomyliła drogę), a na miejscu czekała Douga niespodzianka - pracownik punktu dość intensywnie mu się przyglądał i w końcu rzucił "Ja chyba cię skądś znam... O mój Boże, ty jesteś Nostalgia Critic! Mogę prosić o autograf?!". Autograf oczywiście otrzymał, Doug skserował artworki i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Maryon i Ben intensywnie domagali się posiłku, więc Julia spytała, gdzie chcemy iść na kolację. Razem z Maryon zaczęłyśmy upierać się przy zwykłym McDonaldzie (kuchni austriackiej trochę się obawiałyśmy). W końcu jednak wylądowaliśmy w jakiejś restauracji, na widok której zrobiło nam się z BTM-em jakby słabo. W panice zaczęliśmy przeliczać w myślach posiadane fundusze, po czym odetchnęliśmy z ulgą na widok cen w menu - o dziwo dania były dość tanie i spokojnie mogliśmy pozwolić sobie na zjedzenie ciekawej potrawy (nie pamiętam nazwy, ale był to naprawdę duży kawałek ciemnego chleba, podsmażony jak grzanka, na nim ułożony był bekon, roztopiony ser, a na wierzchu jajko sadzone - naprawdę pycha). Zamówiliśmy też po małym piwie i tu załatwiła się Maryon, prosząc o "pół" (i mając na myśli połowę normalnego piwa). Kelner potraktował prośbę dosłownie i przyniósł jej dokładnie pół litra trunku ;) Dyskusje toczyły się zatem dalej już przy piwie, wreszcie mieliśmy też okazję wytłumaczyć Julii co z nas za jedni i skąd znamy ekipę. Gdy usłyszała, że tłumaczymy filmiki TGWTG, twarz jej się rozjaśniła i zawołała "O Boże, już wiem kim jesteście! Followujecie mnie na Twitterze!" (istotnie od paru miesięcy intensywnie ją śledziliśmy via Twitter, wiedząc, że odpowiada za sprowadzenie grupy na konwent). Kolejny raz zeszliśmy na tematy związane z Polską, BTM wyraził wątpliwość odnośnie szans na zorganizowanie Euro 2012 (usiłowałam się z nim na ten temat pokłócić, bo duma narodowa nie pozwalała stwierdzić, że sprawa jest nieco przegrana), wymieniliśmy odczucia odnośnie podróży pociągami (okazuje się, że we Francji jest niewiele lepiej, ostatecznie nie wszędzie tam kursuje tegeve), po czym przeszliśmy na tematy kulinarne. W tym momencie BTM i Ben przestali istnieć dla świata, ponieważ ruszyli wątek specjałów regionalnych w McDonaldzie i przez dość długą chwilę rozprawiali o "WieśMacu", usiłując wspólnie dojść do tego, jakim mianem określić ów specjał i o co właściwie chodzi.

Nastał już wieczór, gdy postanowiliśmy wracać na miejsce konwentu (do Julii zaczęli wydzwaniać organizatorzy informujący, że fani czekają na Douga). Mieliśmy do wyboru powrót piechotą lub metrem. Na wieść, że pieszo trzeba by iść około 30 minut, zgodnie ustaliliśmy, że wybieramy metro. Rzeczywiście na miejsce wróciliśmy całkiem szybko i razem z BTM-em postanowiliśmy się pożegnać, żeby już nie zawracać głowy ekipie. Uścisnęliśmy dłoń Dougowi, Ben zaś rzucił "Let's be French!" i nas wycałował, podobnie zresztą postąpili Welshy i Panda. Piania anielskie rozległy się w mej duszy, bo w życiu bym nie śmiała marzyć o pójściu z ekipą TGWTG na piwo czy o takich serdecznościach! Drogę powrotną do hotelu odbyłam  zatem w pląsach, co - zważywszy stopy - nie było zbyt rozsądne, ale adrenalina zrobiła swoje i ból poczułam dopiero, gdy emocje opadły ;)

 

1 | 2 | 3