Relacja Akane (mam nadzieję, że inni też wrzucą swoje!)
Dla nas (tj. dla mnie i BTM-a) cała akcja zjazdowa rozpoczęła się jeszcze przed pierwszym października Rzecz jasna do ostatniej chwili kombinowaliśmy ze śpiworami i materacami, a ja z tępą rozpaczą gapiłam się w okno i obgryzałam paznokcie, mamrocząc pod nosem "Nie starczy nam materacy! Będą musieli spać na podłodze!". Około 17:00, 30-ego września, dotarłam do punktu bliskiego eksplozji ze zdenerwowania, ponieważ po spakowaniu wszelkich klamotów okazało się, że plecaków, toreb i torebek, mamy do zabrania więcej niż gdy jechaliśmy do Wiednia. Konieczne okazało się wezwanie taksówki bagażowej, bo tylko do tego typu pojazdu dało radę to wszystko wepchnąć. Jakoś przed 18:00 wtoczyliśmy się do mieszkania mojej Teściowej, która akurat wizytowała rodzinę i beztrosko wyraziła zgodę na zorganizowanie imprezy pod jej nieobecność.
Parę minut po 18:00 odbyliśmy nasz pierwszy kurs tramwajem numer 12 i udaliśmy się po Mroowę, gnającego w kierunku Łodzi PKS-em i radośnie donoszącego o kolejnych widokach z trasy. Przyjazd autobusu planowany był na 18:50, zatem gdy o 18:45 otrzymałam informację "Wszędzie są jakieś pola, ale chyba się zbliżam", moim wnętrzem targnął niepokój. Pól wszak w cetrum Łodzi mamy nieurodzaj, więc skąd mu się za oknem wzięły właśnie pola? Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie pomylił się i nie wyruszył np. nad morze, ale jemu zabłądzić nie było dane. Dotarł o 19:15, mocno zmachany podróżą.
Wieczór spędziliśmy na popijaniu piwa (no, w moim przypadku Karmi, które ponoć piwem nie jest ;P) i oglądaniu "Zmierzchu", na wyraźne życzenie Mroowy. Spać poszliśmy około północy, po 6:00 bowiem czekała nas pobudka.
W sobotę masa rzeczy poszła nie tak, jakby sobie życzyła chyba cała ekipa Co prawda wstaliśmy z BTM-em zgodnie z planem, ale gdy kończyliśmy - już wspólnie z Mroową - śniadanie i dopijanie kawy, okazało się, że na bank spóźnimy się po Kolmyra. Pognaliśmy zatem do tramwaju i tuż przed dworcem (tym razem Łódź Kaliska) odebrałam telefon od Kolmyra informującego mnie, że już jest i czeka. W jakieś 7 minut później zlokalizowaliśmy go przed peronem i, już we czwórkę, wróciliśmy do domu. Kończyliśmy właśnie drugie śniadanie i kolejną kawę (poprzednia została bowiem w zasadzie połknięta w ekspresowym tempie), gdy znów się okazało, że jesteśmy spóźnieni. Wysłałam sms-a do Yeshu, który jechał razem ze scarlet i Nibi, ze skruchą informując o obsuwie. Stres łapałam coraz większy i prawdopodobnie miałam już coś na kształt obłędu w oczach (które, jak wiemy, są straszne i bez obłędu ;>). Po drodze na przystanek, odebrałam jeszcze sms-a od ichaboda, który został wprowadzony w błąd przez nasze kochane PKP i zamiast do Łodzi, pojechał do Bydgoszczy (od tej pory nie wierzę już w żadne tabliczki na wagonach!). Zapowiedział przybycie na późne popłudnie. Obiecałam go odebrać bez względu na porę przybcia i razem z trójką muszkieterów, władowałam się do tramwaju numer 12. Spóźnieni o jakiś kwadrans dotarliśmy na Łódź Fabryczną i odebraliśmy Yeshu, scarlet i Nibi. Chwilę pozachwycaliśmy się wszyscy sobą wzajemnie, wymieniając okrzyki i uściski i dla odmiany wsiedliśmy w "dwunastkę", łączącą oba dworce. Tym razem nie daliśmy ciała, pojawiliśmy się na peronie jeszcze przed pociągiem ze speidermanem i DoubleFacem na pokładzie. PKP oczywiście postanowiło pokazać nam środkowy palec - głośniki wycharczały komunikat, że oczekiwany przez nas pociąg będzie spóźniony. Czas wykorzystaliśmy zatem na konwersacje, robienie sobie rozmaitych fotek etc. Obłęd w oczach miałam w dalszym ciągu
Spóźniony pociąg dotarł wreszcie na staję i niemal od razu zauważyliśmy wysiadającego z niego speidermana. Ten omiótł nas niewidzącym spojrzeniem, odwrócił się do nas plecami i ruszył w kierunku odwrotnym od zamierzonego. Okrzyki niewiele dały, więc w desperacji chwyciłam za komórkę i przekazałam mu krótki komunikat: "Odwróć się!" jednocześnie wściekle machając kończyną. Po chwili na twarzy speideigo pojawił się radosny uśmiech i wreszcie do nas dotarł. Niemal w tym samym czasie dobił do nas DoubleFace, dumnie prężący klatę przyodzianą w naszą serwisową koszulkę.
Enty raz zapakowaliśmy się w "dwunastkę" i ruszyliśmy do domu. Zrobiłam kanapki dla wszystkich (choć z emocji sama nie byłam w stanie już nic przełknąć), na stół trafiły też cynamonowe drożdżówki, które własnoręcznie upiekła Nibi. Korzystaliśmy z chwili przerwy w miotaniu się po dworcach, popijaliśmy kawę i herbatę i wówczas nastąpił moment wstrząsający, który niewątpliwie na trwałe wbił się w umysły wszystkich obecnych. Otóż Yeshu, postanowił opowiedzieć dowcip o "Czu"...
Po dojściu do siebie po wstrząsie, zebraliśmy część manatków i załadowaliśmy się w tramwaj o wiadomym numerze, tym razem kierując się już na miejsce festiwalu, który odbywał się w Łódzkim Domu Kultury. Umówiliśmy się na 17:30 przed budynkiem, pozostawiliśmy ekipę i pognaliśmy (znaczy się ja i BTM) do domu, celem przytargania jeszcze paru rekwizytów, niezbędnych do kręcenia pewnej recenzji. Przed 17:00 pojawiliśmy się na Kaliskiej, oczekując na ichaboda, który wreszcie dotarł na miejsce po długiej podróży. Pociąg się oczywiście spóźnił, więc puściłam sms-a do wszystkich pozostawionych w ŁDK-u z informacją, żeby pojawili się przed budynkiem 15 minut później. Załadowaliśmy się w taksówkę i dotarliśmy na miejsce. Po powitaniu ichaboda i strzeleniu sobie foty grupowej, postanowiliśmy coś zjeść i przy okazji wypić jakieś piwo. Tym oto sposobem, ichabod, BTM i ja, całkowicie ominęliśmy pierwszy dzień festiwalu - z mojej strony, bez większego żalu
Idąc w kierunku Pietryny, po dłuższej chwili wahania, zboczyliśmy nieco z trasy i udaliśmy się do "De Brasil". Obsługiwała nas wielce spłoszona pani, która pierwszy dzień była w pracy i popłoch na jej obliczu mocno pokrywał się z moim własnym Usadowiliśmy się na miejscach, złożyliśmy zamówienia, a scarlet poprosiła o dodatkowe podkładki pod piwo. Niestety nie udało nam się pobić rekordu Sad Pandy, bo zabawa okazała się dużo trudniejsza niż sądziliśmy. Rekord osiągnęli Mroowa i BTM, łapiąc po sześć podkładek.
Po posiłku i piwie przyszła oczywiście kolej na kolejne fotki. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno (i zimno) postanowiliśmy wracać do domu. Dotarliśmy na przystanek (aha, linia 12) i po niecałej godzinie podróży, z przerwą na zakupy, dojechaliśmy na miejsce.
Tu szybko nastąpił wyraźny podział na dwa fronty. Wszystkie obecne baby (znaczy się Nibi, scarlet i ja), złapały silny kontakt i postanowiły zrobić sobie sabat na balkonie (czego skutki odczuwam do dziś ). Nie zważając kompletnie na chłód, wiatr, beton i ciemność, tkwiłyśmy w kucki na balkonie i rozprawiałyśmy w najlepsze, żałując przy okazji braku w naszym gronie choćby Kajanki. Męska część towarzystwa ulokowała się w dużym pokoju i od czasu do czasu któryś z panów odważnie wsadzał głowę na balkon, na co reagowałyśmy demonstracyjną ciszą Odważny szybko się płoszył i pozostawiał nas swoim sprawom.
Sabat został przerwany koło 22:00, czy może 23:00, ponieważ na balkonie pojawił się szalenie zadowolony z siebie BTM i kwicząc z radości przekazał mi informację, od której zdrętwiało we mnie wszystko. Pomiędzy jego słowami wychwyciłam tylko "krwawa łaźnia" i "nos Kolmyra". Po przekazaniu komunikatu BTM wrócił do pokoju wciąż chichocząc, ja zaś - kompletnie nie pojmując jego wesołości w tak tragicznej chwili - wpadłam do pokoju i rzuciłam się w kierunku Kolmyra, który siedział na kanapie i faktycznie trzymał się za nos. Po głowie latały mi jakieś wspomnienia z lekcji PO "głowa w dół!", "zimny kompres!" (diabli wiedzą po co, bo przecież nie było mowy o krwotoku, tylko o rozbiciu nosa), na pierwszy zaś plan wysuwała się myśl o wzywaniu pogotowia. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że spomiędzy palców Kolmyra nie tryska żadna czerwona ciecz, zaś sam pokrzywdzony radośnie się kiwa i wyraźnie wygląda na jednostkę dziko zadowoloną z życia. Okazało się, że komunikat BTM-a miał inne znaczenie, Kolmyrowi większa krzywda się nie stała i w ogóle clue programu tkwiło w czymś zupełnie odmiennym niż pourywane, ludzkie szczątki. Doszłam do siebie po jakimś kwadransie i dopiero wtedy też zaczęłam chichotać - wcześniej oczyma duszy wciąż widziałam Kolmyra na noszach i wyjące karetki pogotowia.
Dla uspokojenia atmosfery, zgromadzeni postanowili zaskoczyć nas czymś innym. Otrzymaliśmy dwie butelki wyjątkowo pysznego trunku (Jägermeister) i zaprezentowany nam został najwspanialszy klip, jaki w życiu widziałam. Nie wiem czy jego twórcy zechcą się z nim publicznie podzielić, więc zdradzę tylko, że zaprezentowane w nim były podziękowania pod naszym adresem oraz absolutnie genialne popisy wokalne. Ludzie... to my WAM dziękujemy! :*
Koło północy pierwsza butelka Jägermeistera była już w zasadzie pusta, a my rozrywaliśmy się przy DVD Douga oraz "Dance Central" i "Mortal Kombat" na XBoxa. Śpiąca była tylko Nibi, która dosłownie padła, jeszcze przed seansem (zazdroszczę takiego zasypiania, bez mała na stojąco!).
Około 3:00 ktoś radośnie zaproponował obejrzenie "The Room" i do realizacji tego szalonego planu przystąpiliśmy koło 4:00. Każdy dostał po kieliszku wiadomego trunku, z kuchni przyfrunęła dodatkowa partia piwa i przystąpiliśmy do oglądania Tommiego W. Film, choć niewątpliwie śmieszny, wywoływał jednak co kilka minut jakiś facepalm, dodatkowo nie był jednak na tyle wciągający, by nikt przy nim nie zasnął. Co chwila po przedpokoju snuli się Yeshu, na zmianę ze speidermanem i DoubleFacem (utrzymując, że robiąc kółka na pewno nie pacną na podłogę), względnie przyspiali (tak, ci sami panowie i też na zmianę) na jednym z krzeseł, ustawionym nieco na uboczu. Budzili się zwykle, gdy głowa opadała im do wysokości kolan. Wyspana i zadowolona z życia była za to Nibi, która wróciła do pokoju jakoś po 5:00.
Przed 6:00 poczułam, że już dłużej nie wytrzymam i absolutnie muszę się choć na chwilę położyć. W jakieś 30 minut później do podobnego wniosku doszła cała reszta. Na posterunku został wyłącznie BTM i Nibi, zaś pozostali członkowie ekipy wykorzystali dwa pokoje przeznaczone na sleepingroomy. Zjawiska osobiście nie widziałam, ale według relacji świadków, któryś z chłopaków wpełzł pod biurko i zwinł się w kłębuszek, DoubleFace zaś usiłował wężowym ruchem wśliznąć się pod podłużny stół. Po uwadze BTM'a, że stół można przecież wynieść do przedpokoju, zawahał się chwilę i w końcu wyraził zgodę na takie rozwiązanie.
Obudziłam się po niecałych 2 godzinach snu i zaczęłam odczuwać zarwaną noc oraz sobotni sabat. Gardło mnie jakby rwało, dreszcze latały po plecach i zasadniczo czułam się jak mało wesołe zombie (zakładając rzecz jasna, że zombie w ogóle mogą być wesołe). Obiecując sobie zachowanie ciszy, najpierw niemal wpadłam na śpiącego u stóp scarlet speidermana, a potem beztrosko wywaliłam własne buty w przedpokoju. Zaklęłam w duszy i postanowiłam, że nigdy więcej nie będę starała się "być cicho" (zwłaszcza, że poprzedniego dnia też powzięłam takie postanowienie - obawiając się, że obudzę Mroowę - po czym zwaliłam do wanny kolejno kubeczek ze szczotkami i szampon).
Zajrzałam do dużego pokoju, w którym Nibi siedziała z nosem w książce, a BTM oglądał kolejny odcinek "Doktora Who" na latpopie. Nibi powitała mnie radośnie, BTM nieco mniej energicznie, choć jak na kompletnie nieprzespaną noc wyglądał nieporównywalnie lepiej ode mnie.
Z pokojów zaczęły też wychodzić, w odstępie mniej więcej kwadransa, kolejne jednostki, prezentując zaskakująco zbieżny z moim wyraz twarzy. Pogoda nie była zachwycająca - próba otwarcia balkonu skończyła się poszczękiwaniem zębami i szybkim jego zamknięciem. Ustaliłyśmy ze scarlet, że planowane przez nią zakupy naleśnikowe w Lidlu jednak sobie odpuścimy i razem z BTM-em przystąpiłam do kombinowania jak by tu zrobić śniadanie, skoro naleśniki odpadły. Udało nam się w końcu wyprodukować dwa talerze kanapek, mną zaś na nowo szarpnęły nerwy i wyrzuty sumienia. Nie dość, że część osób spała na podłodze, to jeszcze te cholerne kanapki! W ruch poszły też hektolitry kawy i herbaty i większa część ekipy zaczęła znowu przypominać siebie. Ja zaś przypominałam zestresowany kawał drewna o tępym wyrazie twarzy
Koło 11:00, a może i południa, zarejestrowaliśmy radosne wycie "Sto lat!" dla Douga, zrobiliśmy listę pociągów, opracowaliśmy plan latania po dworcach i wróciliśmy do ŁDK-u. W trakcie drogi wylęgł się kolejny problem, mianowicie przekazania Mroowie zarejestrowanych poprzedniego dnia materiałów - kluczowych dla zmontowania "recenzji specjalnej". Odwieźliśmy zatem wszystkich na miejsce konwentu i polecieliśmy do domu, by nagrać płyty. Dreszcze szarpały mną coraz skuteczniej
Dzięki wskazówkom scarlet udało nam się trafić do baru zlokalizowanego na festiwalu, w którym czekała większość grupy. Przekazaliśmy Mroowie płyty i postanowiliśmy, choć pobieżnie, rzucić okiem na to, co dzieję się na konwencie.
Trafiliśmy do sali, w której znajdowało się mnóstwo rozmaitego typu konsol i natknęliśmy na speidermana, gorączkowo pragnącego wyskoczyć w parę innych miejsc celem nabycia jakichś nieznanych mi materiałów, a obarczonego pilnowaniem bagaży. Obiecaliśmy, że zaraz go wyręczymy, szybko przelecieliśmy po korytarzach, natknęliśmy się na jedną znajomą i wróciliśmy odciążyć speidiego, który z ulgą oddalił się od pilnowanych rzeczy. Po około 20 minutach speid wrócił i poprosiliśmy, żeby skoczył na dół ustalić z resztą, co dalej. Decyzja zapadła, wszyscy zabrali swoje bagaże i zrobiliśmy kolejny kurs do baru. Powstały dodatkowe fotki, na których prezentowałam coraz bardziej zielone oblicze, Mroowa pomęczył wszystkich kamerą i nastał czas pożegnań. Odwożąc na dworce kolejne osoby, coraz mocniej żałowałam, że to już koniec. Żegnając się ze scarlet i Nibi czułam, jakbym rozstawała się z od dawna nie widzianymi siostrami, chłopaków też żal było opuszczać.
Reasumując - nieziemsko cieszę się, że do spotkania doszło i żałuję tylko, że organizacyjnie podołaliśmy zaledwie połowicznie. Mam jednak nadzieję, że do kolejnych takich zlotów dojdzie, bo podczas tego zjazdu panowała atmosfera bez mała familijna. Szkoda, że wszyscy jesteśmy tak bardzo rozrzuceni po kraju...